wtorek, 7 listopada 2017

Veil Of Maya - False Idol (2017)




Napisał: Jarek Kosznik


20 października bieżącego roku miała miejsce premiera szóstej pełnowymiarowej płyty amerykańskiego zespołu Veil of Maya pod tytułem „False Idol”. Grupa słynąca z ugruntowanej pozycji na scenie technicznego metalu znana jest z nietuzinkowego podejścia do szeroko rozumianej muzyki spod znaku progresywnego metalu czy deathcore’u, a „głównodowodzącym” i autorem większości materiału jest gitarzysta Marc Okubo. Najnowszy album Veil of Maya jest także drugim kolejnym z udziałem wokalisty Lukasa Magyar’a, którego dużego wpływu na kształt muzyki grupy nie sposób nie zauważyć. Czy „False Idol” wniósł coś nowego do twórczości zespołu? Jak wypada na tle poprzedników? Czy wokalista Lukas Magyar miał duży wpływ na proces twórczy albumu? Czy płyta układa się w jakiś spójny koncept? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w dalszej części recenzji... 


Płytę otwiera spokojny, króciutki, klimatyczny „Lull” wprowadzający specyficzną atmosferę towarzyszącą całemu albumowi. W tle recytowane są słowa, głosem „tyrana” czyli tytułowego „fałszywego idola”. Spokój trwa tylko trzydzieści siedem sekund, ponieważ po nim wchodzi znienacka ostry i brutalny „Fracture”. Jedyne w swoim rodzaju riffy i artykulacje Marc’a Okubo od razu zawłaszczają umysł słuchacza. Szczególnie oryginalny jest riff na wstępie gdzie słychać zabawy wajchą gitarowa rodem z utworu „Leeloo” z poprzedniej płyty „Matriarch”. Żartobliwie rzecz ujmując, momentami dźwięk modulowany wajchą przywołuje na myśl osobę gwiżdżąca z zachwytu z powodu atrakcyjności drugiej osoby. Kolejny, drugi wydany singiel „Doublespeak” jest stylistycznie bliski poprzedniej płycie. Znakomite wyważenie melodii i ciężaru, fantastyczne partie wokalne Lukas’a Magyar’a, porywający refren, skręcający kostki breakdown i mocne zakończenie.

Następny na płycie „Overthrow”, czyli pierwszy z opublikowanych singli rozpoczyna się dość śmiesznie brzmiącym riffem, jednakże klimat utworu momentalnie zmienia się z nadejściem pierwszej zwrotki. Melancholijne, brzmiące bardzo metalcore’owo motywy przeplatają się z bardziej progresywnymi elementami. Wokalista pokazuje tutaj pełnie warsztatu swobodnie przechodząc z głębokiego growlu/screamu do bardzo wysokich partii wokalnych. Lukas Magyar dysponuje jednym z najwyższych głosów we współczesnym progresywnym metalu, aczkolwiek w rozmowie ze mną nie był w stanie precyzyjnie określić  swojej skali.  Bezsprzecznie jeden z najmocniejszych momentów na płycie. Kolejny, również singlowy „Whistleblower” rozpoczyna się bardzo skocznym wręcz tanecznym motywem, gdzie znów słyszymy momentami dziwne artykulacje tym razem w stylu gwizdka. Słychać w zwrotce podobieństwo do starszego utworu „We Bow in its Aura”. Podobnie jak do poprzednich singli powstał teledysk, tym razem w klimacie horroru klasy B. W „Echo Chamber” poza oczywistymi elementami stylistycznymi zespołu słychać odniesienia do zespołu Periphery, szczególnie w warstwie wokalnej. Bardzo ciekawy jest „Pool Spray”, będący śmiałym połączeniem trochę absurdalnych brzmieniowo pojedynczych fraz, riffów Meshuggah rodem z utworu „I”, popowego mostka i porywającego, prawdopodobnie najlepszego na płycie refrenu. 




Kolejne dwa utwory „Graymail” i „Manichee”, są w mojej ocenie najsłabszymi momentami na płycie, nie ma w nich niczego specjalnie porywającego, chociaż oczywiście też są całkiem niezłe. Potem wchodzi „Citadel”, w pierwszej części bardzo melodyjny i spokojny, potem wchodzą cięższe motywy gitarowe inspirowane w pewnym stopniu klasycznym metalem progresywnym w stylu Dream Theater, a także bardziej współczesną grupą Tesseract. Wszystko jest tradycyjnie okraszone fajnymi frazami śpiewu. Po okresie wytchnienia przyszedł czas na najintensywniejszy i najbardziej wściekły moment albumu w postaci utworu „Follow Me”. Motywy gitarowe rodem z pierwszych płyt, techniczne i złowieszczo brzmiące od razu określają galopujące tempo utworu. Druga cześć utworu jest nawet bardziej intensywna niż pierwsza, gdyż mamy tu do czynienia z „ muzyczną serią z karabinu maszynowego” która na tle nieco dziwnych, wręcz ironicznych dźwięków, wgniata słuchacza w fotel. Następny, mięsisty „Tyrant”, oparty głównie na klasycznych „djentowych” połamańcach, pomieszany  z odrobiną elektroniki w tle nie daje wytchnienia. Kolejny monolog tytułowego „fałszywego idola” przechodzi płynnie w zamykający płytę „Livestream”. Jest to perfekcyjny przykład zakończenia płyty, scalającego całość i zawierającego wszystkie elementy zawarte we wcześniejszych kompozycjach. Bardzo dużym zaskoczeniem jest tutaj śpiew wokalisty w refrenie, który śpiewa niemalże w identycznym stylu jak zmarły niedawno wokalista Linkin Park, Chester Bennington w utworze „Somewhere i Belong” notabene jednym z moich ulubionych utworów w czasach gimnazjum. Utwór kończy się lekko ambientową wariacją powyższego riffu z refrenu.

Ocena: Pełnia
„False Idol” jest moim zdaniem najbardziej dojrzałą,  spójną, bogatą w riffy i najlepszą płytą w historii zespołu. W przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw, zgodnie z wypowiedziami artystów jest to koncept album, oparty na postaci „fałszywego idola”, jego losach, zmaganiach czy despotycznej tyranii. Wokalista Lukas Magyar w porównaniu do „Matriarch” miał znacznie więcej czasu żeby opracować linie melodyczne i napisać całą historie „tyrana”. Lukas pokazuje na „False Idol” pełnię swojego warsztatu, zadowalając chyba wszystkich fanów zespołu, nawet tych początkowo sceptycznych wobec jego obecności w Veil of Maya. Muzykom udało się wymieszać ze sobą ciężar pierwszych płyt, z melodyjnością „Matriarch”. Pomimo obecności trzynastu utworów cały album trwa nieco ponad 44 min, jednakże to nic nowego, ponieważ Veil of Maya zawsze słynęło z krótszej formy muzycznej, szczególnie w okresie mocniejszej inspiracji deathcore’em. Tradycyjnie nie ma też solówek, ale nie traktuje tego jak wadę, gdyż wiele riffów można nazwać takimi „małymi solówkami”. Pewnym minusem tej płyty jest momentami zbyt dużo breakdown’ów, które z czasem trochę przytłaczają. Na pewno jest to album wymagający głębszego, wielokrotnego przesłuchania, po to by wydobyć z niego sedno. Reasumując, jest to żelazny kandydat do tytułu albumu roku, a  w moim prywatnym rankingu, raczej nic go w tym roku nie przebije.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz