niedziela, 5 listopada 2017

We Stood Like Kings - USA 1982 (2017)


Oglądaliście kiedyś film od tyłu? Jeśli tak, to zapewne był to niezwykły dokument "Koyaanisqatsi" Godfrey'a Reggio z 1982 roku*. Ten niezależny film, będący pierwszą częścią słynnej dokumentalnej trylogii**, powstał trzydzieści pięć lat i mimo upływu czasu i zestarzenia się pewnych obrazów wciąż zachwyca i przeraża swoim przekazem, monumentalnością i zdjęciami, a przede wszystkim techniką wykonania - oglądamy go bowiem w rewersie, często z przyspieszonymi zdjęciami i śledząc obraz z pomocą muzyki Phillipa Glassa, który również wykorzystał w nagraniach dźwięki wsteczne, rewersy i zapętlenia tak by najpełniej oddać to, co dzieje się na ekranie. Wreszcie, jest to film do dzisiaj robiący ogromne wrażenie, a przy tym niezwykle inspirujący, czego dowodem jest najnowsza, trzecia płyta belgijskiej formacji We Stood Like Kings specjalizującej się w podróżach w czasie i pisaniu nowych ścieżek dźwiękowych do filmów niemych posługując się post-rockowymi formami. Najnowszy zatytułowany "USA 1982" jest właśnie nowym soundtrackiem do "Koyaanisqatsi" wydanym z okazji obchodów trzydziestopięciolecia premiery filmu...

We Stood Like Kings to grupa, która powstała w 2012 roku wydała dotychczas dwa albumy, do których zapewne wrócimy przy innej okazji, noszące tytuły "Berlin 1927" do filmu "Die Sinfonie der Großstadt" Walthera Ruttmanna (wydany w 2014 roku) oraz "USSR 1926" do obrazu "A Sixth Part Of The World" Dzigi Vertova (wydany w 2015 roku). Oba soundtracki były wykonywane na żywo wraz z seansami filmów do których zostały napisane. Najnowszy, alternatywny soundtrack celebrujący trzydziestą piątą rocznicę premiery filmu Godfreya Reggio stanowi najambitniejszy projekt zespołu ponieważ mierzy się nie tylko z samym filmem, ale także z oryginalną ścieżką dźwiękową Phillipa Glassa, która choć znakomicie uzupełniała film to niekoniecznie należy do najłatwiejszych, najprzyjemniejszych czy szczególnie angażujących. "Koyaanisqatsi" do dziś robi wrażenie i jest niezwykle aktualny pokazując relacje między ludzkością, naturą i technologią, postępem i pośpiechem, pędem i spokojem. Ambitna muzyka We Stood Like Kings zaś reinterpretuje tak obrazy Reggia, jak i muzykę Glassa nadając im jeszcze bardziej aktualny i jeszcze bardziej porywający wymiar, a wszystko zamknęli na dwóch dyskach.

Zanim jednak przejdziemy do muzyki, która znalazła się na krążkach, wyjaśnijmy sobie znaczenie terminu "Koyaanisqatsi". W języku Indian Hopi dosłownie oznacza "życie, które oszalało" i przedstawia obraz życia ludzkich metropolii u schyłku XX wieku w kontrastowym zestawieniu ze spokojem i powagą dzikiej przyrody. Słowo "ko.yaa.nis.qatsi" ma kilka uzupełniających się znaczeń: po pierwsze wspomniane już szalone życie; po drugie życie w pośpiechu; po trzecie dezintegrację życia; po czwarte życie pozbawione balansu i po piąte stan życia wzywający do znalezienia innej życiowej ścieżki. Dwupłytowe wydawnictwo podobnie jak muzyka Phillipa Glassa zawiera ścieżkę do całego filmu i do wszystkich kluczowych scen, a poszczególne tytuły odnoszą się do poszczególnych sekwencji obrazu i każdego z podanych znaczeń tego wielowymiarowego słowa. 


Na pierwszym dysku znalazło się miejsce na około trzy kwadranse i sześć numerów. Otwierają "Święte duchy" czyli "Holy Ghsots". Duchy przodków namalowane na skałach spinają klamrą film Reggia, który wraz z nowym soundtrackiem zaczyna się od melancholijnego pianina Judith Hoorens, które powoli rozwija się do intensywnego uderzenia. Nie jest to jednak uderzenie ścianą dźwięku, a płynnym i melodyjnym rozwinięciem. Jesteśmy już w mieście, które tętni życiem, czy też raczej nie-życiem, rutyną i pośpiechem. Płynne przejście do numeru drugiego czyli "Four Corners" gdzie znów witają nas same dźwięki pianina. Na finał znów całość delikatnie przyspiesza gitarowym rozwinięciem w charakterystyczny dla post-rocka sposób, a jednak niepozbawiony świeżości, której w podobnych zagraniach często już brakuje. Na wielkich szklanych wieżowcach majestatycznie przesuwają się odbite w taflach chmury. Po nim pojawia się "Nuages", który także otwierają dźwięki pianina stanowiący nie tylko wyraźny kontrapunkt dla szybszych fragmentów, ale także główne tło kompozycji dla których pozostałe instrumenty zdają się być jedynie akompaniamentem. W tym jednak przyspieszenie następuje szybciej, jest ono jednak delikatne i gładko rozwijające się w czasie. Przepięknie wypada przełamanie w trzeciej minucie gdy całość nieznacznie się zaostrza wraz z gitarowym shoegaze'owym riffem, jednak i po nim następuje kolejne przełamanie w postaci wyciszenia i czystej pianinowej klamry, która po chwili ustępuje mroczniejszemu uderzeniu, które znów płynnie przechodzi do wyciszenia i swobodnego rozwijania w kolejny, mocniejszy pasaż.

"Heat Haze" znalazł się na miejscu czwartym. Mroczny, ambientowy wstęp zmienia nieco atmosferę, która gęstnieje w nim szybciej i intensywniej niż w poprzednikach, po czym ponownie kontrastuje się je z ciepłym, ale smutnym brzmieniem pianina, które po chwili ustępuje nieco miejsca basowym tonom, a te z kolei ustępują zwolnieniu, które delikatnie zaczyna się rozwijać do mrocznego, szybszego fragmentu. Po prostu piękne. Wizyta w supermarkecie albo na dworcu kolejowym, przedzieranie się przez tłum spieszących w swoich sprawach ludzkich mas kończy się w przedostatnim na pierwszej płycie "33 Eleven". Ten ponownie zaczyna się spokojnie, delikatnie i w znacznej mierze od pianina, wycisza po intensywnym finale poprzednika, a gdy przyspiesza to jedynie mocniejszym brzmieniem klawiszy i pięknie skoordynowanej z nią perkusji. Kojarzący się z utworem Styx z płyty pod takim samym tytułem, czyli "Grand Illusion" kończy pierwszą połowę soundtracku do dokumentu Reggia. Tu od początku jest szybciej, pulsująco i bardziej mrocznie, choć mrok sprowadza się tutaj bardziej do cięższych riffów niż atmosfery, która tutaj sprowadza się do świetnego odzwierciedlenia migoczących świateł, poruszających się w przyśpieszonym tempie po autostradach i szybko znikających na zakrętach tworząc fantazyjne, kolorowe kształty.


Drugą płytę, która zawiera pięć numerów i około trzydzieści osiem minut muzyki charakteryzuje nieco ostrzejsze brzmienie. Otwiera ją "Night Owl" z początku spokojny, liryczny początek pianina nie zwiastuje ostrzejszego grania, po chwili ustępujące perkusji Mathieu Waterkeyna także, ale im dalej tym rozwinięcie jest intensywniejsze. Świetnie wypada numer ósmy, czyli drugi na płycie drugiej zatytułowany "Machines". Plemienna perkusja, delikatne pianino i gitarowa melodia z początku są spokojne, ale po chwili całość przyspiesza zupełnie jakbyśmy znajdowali się podczas scen rozgrywających się w fabrykach. Maszyny przy pomocy ludzi, lub samodzielnie, konstruują samochody, scalają mikroczipy. Tu ponownie zachwyca płynność i budowanie napięcia, które fantastycznie wybrzmiewa i przechodzi do "Eldoradosis". W nim ponownie następuje wyraźne wyciszenie, spowolnienie tematów, ale i w nim We Stood Like Kings nie rezygnuje z ciekawych rozwinięć, które mogą trochę kojarzyć się z jazzowymi improwizacjami, choć w tym wypadku brakuje sekcji dętej, by skontrastować ten pejzaż kolejnym post-rockowym rozwinięciem z szuraną shoegaze'ową gitarą w tle. W przedostatnim na drugiej płycie, a dziesiątym w ogóle numerze noszącym tytuł "I Like That" na początku znów następuje wyciszenie, kontrastujące z intensywnym finałem. Wracamy do natury, jakże odmiennej od zgiełku miasta. Od czwartej minuty jednak znów robi się niepokojąco, ciężej, nieco mroczniej. Czy to wybuch bomby atomowej, pokaz siły, a może kolejny wzlot rakiety wysyłanej w kosmos? Finałowy "Atlas Centaur" zabiera nas ponownie w mistyczną podróż między miastem, naturą, chmurami odbijanymi w szklanych taflach wieżowców, aż do przodków wymalowanych na ścianach w jaskiniach. Tu także wyraźnie słychać inspiracje jazzem czy muzyką neoklasyczną, melodyka i synkopowa perkusja stara się wyrywać do przodu, cięższe gitarowe riffy przepięknie są kontrastowane pianinem, a szybsze tempo miesza się z liryzmem.

Ocena: Pełnia
To, co na warto zwrócić uwagę słuchając najnowszej płyty We Stood Like Kings, to nie tylko idealne wpasowanie się w film czy nawet oryginalną ścieżkę, ale także jej niezwykle twórcze rozwinięcie, nadanie własnego charakteru, a przede wszystkim sprawienie, że poza filmem jest to muzyka niezwykle słuchalna, porywająca i intrygująca. To płyta zachwycająca świeżością, ciepłym, mimo trudnej tematyki, brzmieniem i w wielu miejscach dość zadziorna, aż prosząca się o większe rozbudowanie, zaostrzenie i akcentowanie. Tymczasem dominujące na nim pianino nadaje mu lekkości, a pozostali instrumentaliści doskonale rozwijają i uzupełniają poszczególne dźwięki. Ten wciąż niezwykle aktualny obraz z okazji trzydziestopięciolecia zyskał nie tylko nową bardzo interesującą oprawę, ale także mam nadzieję nowe życie i spojrzenie. Warto bowiem odświeżyć sobie ten film, a następnie zatopić się w dźwiękach proponowanych przez tę belgijską formację.


* Podobno istnieje też wersja nie lecąca od tyłu, choć zdania co do kwestii która jest "oryginalna" są podzielone i czy wersja od tyłu przypadkiem nie była zamysłem artystycznym.
** Drugą część stanowi film "Powaqqatsi" z 1988 roku, a trzecią "Naqoyqatsi" z 2002 roku.

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz