poniedziałek, 5 lutego 2018

Po Całości: Caligula's Horse - Złodzieje przypływów z efemerycznych miast


Australijczycy z Caligula's Horse właśnie w zeszłym roku swój najnowszy czwarty album studyjny "In Contact" o którym jeszcze napiszemy, a o jego poprzedniku "Bloom" już swego czasu pisaliśmy. Czas przyjrzeć się dwóm wcześniejszym albumom, które niedawno zostały wydane ponownie. W tej tym razem jednoczęściowej odsłonie "Po Całości" przyjrzymy się debiutanckiemu "Moments From Ephemeral City", epce "Colossus" i pełnometrażowemu następcy zatytułowanemu "The Tide, the Thief and River's End". Jakim zespołem był Caligula's Horse przed "Bloom" i "In Contact"?

Caligula's Horse to grupa pochodząca z Brisbane w Australii, która powstała w 2011 roku jako projekt gitarzysty Sama Vallena i wokalisty Jima Greya. Nazwą panowie nawiązują do konia rzymskiego cesarza, ponieważ Grey studiował w tym czasie historię starożytną i języki klasyczne, jednakże pod względem stylistyki nie postanowili grać żadnego metalu historycznego, a szeroko pojętą progresywę z domieszką rocka alternatywnego. We dwóch napisali i nagrali, a następnie niezależnie wydali debiutancki album "Moments From Ephemeral City", który swoją premierę miał 2 lipca 2011 roku. W tym samym roku wydali także epkę zatytułowaną "Colussus" na której debiutowali nowi muzycy którzy dołączyli do zespołu już po wydaniu pierwszej płyty. Wraz z początkiem roku 2012 podpisali kontrakt z wytwórnią Welkin Records w której zrealizowali swój drugi album studyjny "The Tide, the Thief and River's End" będący konceptem o powstaniu nowego świata na gruzach starego. Jego premiera odbyła się jesienią 2013 roku, a grupa została zauważona na tyle, że koncertowała obok takich grup jak Opeth, Mastodon, The Dillinger Escape Plan, The Ocean, Protest The Hero, Firewind czy Ne Obliviscaris. Już po zmianie wytwórni na Inside Out Music panowie wydali swój trzeci album "Bloom", który premierę miał jesienią 2015 roku. Obecny skład oprócz dwóch założycieli składa się z basisty Dave'a Coupera, gitarzysty Adriana Goleby'ego (który zastąpił w zeszłym roku Zaca Greensila) oraz perkusista Josh Griffin (który również w zeszłym roku zastąpił Geoffa Irisha).

1. Moments From Ephemeral City/Colossus (2011)

Debiutancki album z początku miał być jedynie jedno albumowym projektem studyjnym, jak się jednak okazało na całe szczęście okazał się on na tyle udany, że krótko po jego wydaniu panowie zdecydowali się kontynuować działalność już jako pełnokrwisty zespół. Na pierwszej płycie znalazło się siedem numerów o czasie mieszczącym się w niespełna trzech kwadransach, a wydana ponownie w 2017 roku wersja została rozszerzona o nieco późniejszą epkę "Colossus" przez co całość złożyła się na materiał trwający razem ponad pięćdziesiąt trzy minuty.

Rzut oka na bardzo sympatyczną okładkę musi w ich wypadku poprzedzić włączenie płyty. Wielobarwny, nieco abstrakcyjny paw sugeruje swoisty hipertroficzny konglomerat, który będzie z tego dumny i z każdym dźwiękiem dumnie prężył swoją pierś, jednak jest to bardzo mylne pierwsze wrażenie. Grafika jest po prostu ładna i podkreślająca wielowymiarowość i wielobarwność muzycznego świata Australijczyków, co zresztą udowodniają już w pierwszym numerze o tytule "The City Has No Empathy (Your Sentimental Lie)".  Akustyczny, łagodny wstęp nie zwiastuje niczego specjalnie angażującego, ale już po chwili całość nabiera barw wraz z przyspieszeniem, które szybko zostaje bardzo ładnie skontrastowane lżejszą formą o wyraźnie alternatywnym brzmieniu delikatnie zmieszanym z progresywnymi założeniami czy to w soczystych solówkach czy nawet w kapitalnym djentowym rozwinięciu w drugiej połowie. Równie niepozorny z początku wydaje się być "Silence" znajdujący się na pozycji drugiej. Wyrwany trochę stylistycznie z lat 90tych zdradza nieco inspirację Toolem czy nawet w pewnym stopniu wczesne Dream Theater, ale nie kopiuje bardziej znanych zespołu. Słychać, że panowie brzmią dojrzale i przemyślanie, bardzo płynnie, a zarazem przejrzyście. Z powodzeniem odnaleźli się też w znacznie krótszych, wręcz radiowych długościach, bo trzeci, świetny zresztą instrumnetal, numer pod tytułem "Singularity" trwa tylko trzy i pół minuty. Pod względem muzycznym jest jednak znacznie ciężej niż można by się spodziewać po "radiowym" numerze. Soczysta solówka, lekko djentowe nisko strojone tło i dość skoczne tempo całości.

Kapitalny jest zaś trwający ponad jedenaści minut "Alone In The World", który zgrabnie rozwija wątki z poprzedniego stawiając mocniej na djentowe tło i łącząc go z Toolowym zwolnieniem, a im dalej tym piękniej i jeszcze bardziej treściwe i bez popadania w kopiowanie bardziej znanego zespołu oraz ze sporą dozą improwizacji. Wyciszenie przychodzi z dużą łagodniejszą, akustyczną nieco Pink Floydową kompozycją "Ephemera" gdzie również panowie nie stronią od melodyjnych zagrywek przywodzących trochę na myśl wczesne Dream Theater. Zakończenie utworu jest takie, że wręcz sugeruje koniec płyty. To jednak nie następuje bo zaraz pojawia się znakomity "Equally Flawed" łączący Toola z patentami Protest The Hero. Jest więc melodyjnie, stosunkowo ciężko, a zarazem bardzo lekko i płynnie wykorzystując elementy orientalistyki.


Ostatnim na debiutanckim albumie jest instrumentalny 'Calliope's Son (Don't Even Look Back"), który po wyciszeniu poprzednika zaskakuje nieco cyrkowym wstępem, który szybko ustępuje solidnemu uderzeniu osadzonym na nisko strojonym riffie. Brzmienie jest w nim co prawda nieco przytłumione, ale i tak jest ostro, ciężko i bardzo solidnie, a przy tym różnorodnie, bo w połowie zmienia się nieco tempo na bardziej delikatne i liryczne,a następnie nieco mocniejszy finał. Dwa dodatkowe utwory pochodzące z epki również nie ustępują jakością. Jest jednak już też nieco inaczej. Udany "Colossus" choć bliski brzmieniu pierwszej płyty jest bardziej dokładny i pełniejszy z racji pełnego składu. Tu i ówdzie przemykają znów echa Toola, ale także The Dear Hunter uwydatniając dzięki temu alternatywne podejście do grania Australijczyków. Ogromną swobodą i lekkością charakteryzuje się numer drugi czyli "Vanishing Rites (Tread Softly Little One)" który najpierw czaruje akustycznym wstępem, a potem rozkręca się do szybszych obrotów, by po chwili znów wrócić do lekkiego alternatywnego grania. Ponownie nieco pachnie Toolem, ale coraz wyraźniej też klaruje się w nim własny styl Caligula's Horse.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Zarówno debiutancki album Australijczyków jak i dopełniająca go epka stanowi zaledwie przyczynek do zespołu, który z płyty na płytę rozwijał się i zaznaczał własną obecność w nowoczesnym progresywnym graniu. Stanowi on bardzo ciekawą wypadkową inspiracji z różnych szuflad od łagodniejszego rocka progresywnego z domieszką alternatywy aż po cięższe djentujące momenty. Caligula's Horse swoim pierwszym albumem pokazała się solidnie, ale mimo że słucha się tego materiału bardzo dobrze dość przewidywalnie. Zupełnie inny okazał się być konceptualny krążek drugi.



2. The Tide, the thief & River's End (2013)

Na drugim albumie znalazło się miejsce dla ośmiu kompozycji o łącznym czasie pięćdziesięciu minut (i siedemnastu sekund). Jest on konceptem opowiadającym historię dwóch miast z których ucieka grupa ludzi starających się uniknąć opresji z rąk tyranii, w której przyszło im żyć i odnaleźć wspólną wolność i nowy dom. Założeniem zespołu było także "zbudowanie własnego świata". Czy można zatem mówić o drugim, właściwym debiucie?

Kolorowego pawia i kolosa trzymającego glob z którego wychodziła wielobarwna postać wyciągająca ku niemu dłoń zastąpił ujmujący minimalizm.  Srebrzysto-szary płatek śniegu na białym tle wygląda naprawdę znakomicie i przyciąga uwagę znacznie bardziej niż feeria barw dwóch poprzednich wydawnictw. Swietnie wkomponowano w nie nazwę zespołu oraz tytuł płyty wyglądający trochę tak jak był napisany pismem kaligraficznym przez któregoś z bohaterów konceptu. A jak przedstawia się historia od strony muzycznej? Otwiera ją dość łagodny "The Gift to Afterthought" który rozwija alternatywne łączenie z progresywą znane z epki, dalej delikatnie kojarzy się z Toolem, ale i wyraźniej zaznacza własny pomysł na muzykę. Później robi się odrobinę ciężej, melodyjniej, ale i dość surowo poprzez wykorzystanie nisko strojonych lekko dejntowych riffów, które znakomicie uzupełniają się z solówkami i wokalem Greya. Jeszcze ciekawszy jest numer drugi zatytułowany "Water's Edge" gdzie dodatkowo słychać skrzypce oraz klarnet. Zaczyna się delikatnie i niepozornie, inkorporując lekko orientalne zagrywki, czarując akustycznym, trochę filmowym wymiarem, przypominając trochę z wolna opadające płatki śniegu. Chciałoby się powiedzieć, że to tylko usypianie czujności, jednak taki właśnie delikatny, niespieszny klimat panuje właściwie przez cały numer i o jakimkolwiek usypianiu nie ma mowy. Energiczny i ciężki finał następuje dopiero na samym końcu kawałka i poraża precyzyjną solówką i kolejnymi lekko djentującymi riffami w tle. Po nim wskakuje "Atlas", który pozornie wraca do łagodnego grania i czarowania usypianiem czujności. To bowiem zaraz zostanie przełamane ostrzejszym, nisko strojonym riffem i nieco szybszym tempem. Australijczycy jednak nigdzie się nie spieszą, nie atakują falą dźwięków, a wręcz przeciwnie budują atmosferę konsekwentnie i delikatnie, z wyczuciem. Fantastyczny jest "Into the White" plasujący się w środku płyty i w którym ponownie można usłyszeć klarnet. Zaczyna się przyjemnym, deszczowym pianinem, a następnie znów czaruje się delikatnym wokalem i akustyczną gitarą. Jest cudnie, ale bynajmniej nie leniwie czy sennie. Tu ponownie po jakimś czasie następuje przełamanie cięższym rozwinięciem, które jednak też rozwija się niespiesznie i stanowi jedynie kontrapunkt dla całości w których wyraźnie odbijają się Toolowe inspiracje.


Drugą połowę otwiera bardzo dobry instrumentalny "Old Cracks in New Earth", który zaczyna się od razu od świetnego ciężkiego riffowania i mroczniejszego, zdecydowanie szybszego tempa kontynuując poniekąd mocniejszy finał wcześniejszego numeru. Po chwili jednak kontrastują je łagodniejszym, lirycznym zwolnieniem, by następnie znów burzowo przyspieszyć i ponownie oczarować delikatniejszym płynnym zejściem sięgającego wręcz zimnego, śniegowego zenitu mniej więcej w połowie kawałka przechodząc w kolejną porcję soczystego i melodyjnego zarazem riffowania dopiero na końcówce. Po nim wpada "Dark Hair Down" w którym robi się zdecydowanie ciężej i bardziej djentowo. Skojarzenia z Periphery nie będą tutaj błędne jednakże Caligula's Horse gra nieco łagodniej i częściej kontrastuje alt rockowymi zwolnieniami. Dwuminutowy "Thief" wraca do wyciszającej akustycznej gitary i stanowi coś w rodzaju interludium przed ostatnim numerem noszącym tytuł "All Is Quiet by the Wall" płynnie zaczynający się mocnym uderzeniem zaraz po poprzedniku. Melodyjne riffowanie i klawiszowe tło niemal wbija w fotel, oczywiście z dodatkową porcją wyciszeń niczym z The Dear Hunter.

Ocena: Pełnia
Caligula's Horse pokazała tutaj dwa oblicza, które na "Bloom" zostaną rozwinięte jeszcze konsekwentniej i bardziej wyraziście stając się w zasadzie całkowicie własnym i charakterystycznym stylem Australijczyków. Nie stawiają na epatowanie morderczym tempem czy milionem solówek we wszystkich możliwych kombinacjach czy pasaże rozciągające utwory ponad miarę. Stawiają na klimat, liryzm i delikatność, którą potrafią sprawnie przełamać solidnym uderzeniem o nieco alternatywnym, łagodniejszym i przystępniejszym dla mniej wyrobionego słuchacza brzmieniem. Australijczycy zdecydowanie pokazali tutaj, że potrafią tworzyć dźwięki ciekawe i porywające nawet wtedy gdy grają delikatnie jak opadające płatki śniegu i że mogą skraść serducho i zabrać je do jednego ze swych mieniących się tysiącem barw miast.


A o "Bloom" przeczytacie tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz