piątek, 6 października 2017

7C - Compartment C (2017)


Gdybym miał ocenić trzeci album pochodzącej z Włoch grupy 7C tylko po okładce powiedziałbym, że grają jakiś niestrawny amatorski nagrany w garażu death metal. Tymczasem pod pozornie nie przystającą do zawartości okładką kryje się eksperymentalny pokręcony jazz flirtujący z elektroniką i dźwiękami rodem z którejś z płyt King Crimson albo Nine Inch Nails. Co znalazło się na "Compartment C"?

Na 7C składa się w chwili obecnej trzech muzyków:  grający na gitarze Tony Berardinucci, grający na kontrabasie Giuseppe Iubati oraz perkusista Davide Di Virgillio zajmujący się także elektroniką. Osiem numerów, które złożyły się na album zawiera się w czasie niespełna trzydziestu dziewięciu minut i składają się na koncept historii postępującej alienacji jednostki pośród świata zdominowanego przez codzienną rutynę i technologię. Każdy z numerów opowiada wycinek z życia takiego człowieka zmuszonego do uczestniczenia w wyścigu szczurów od momentu otworzenia oczu aż do położenia się spać w nocy, jednak w tej historii właściwie nie ma szczęśliwego zakończenia. Szaleńczy bieg przez dżunglę miasta do zakłądu pracy, wykonywanie nielubianych czynności, przez załatwianie sprawunków w tętniącym monotonnym pulsem mieście, frustrację wynikającą z korków, aż wreszcie do powrotu do domu gdzie nie pomaga kawa, wzbiera na sile postępująca depresja prowadząca ostatecznie do tragedii, tylko po to by powtórzyć się od nowa. Przypomina to trochę utwór innego włoskiego zespołu, a mianowicie "The Moth" Kingcrow z ostatniego albumu "Eidos". W przeciwieństwie do swoich progresywnych kolegów 7C serwuje muzykę znacznie mniej przystępną, pełną desperacji i szaleństwa.

Czterdziestopięcio sekundowe "Intro" wprowadza w wir wydarzeń elektroniką i perkusjonaliami, by po chwili ustąpić rozszalałemu "Approaching a City" w którym wita nas perkusja, a następnie gitarowy riff i kontrabasowe bardzo ponure tło. Tu ewidentnie słychać echa King Crimson i gitarowych eksperymentów Frippa choć z drugiej strony jest mniej melodyjnie, ciężej i bardziej groteskowo. Bardzo dobrze wypada środkowa nieco rozpędzająca się pochodowa część utworu gdzie kontrabas został osadzony na elektronice, by po chwili powrócić do arytmicznych riffów i dysonansów, które pełnią tutaj niezwykle ważną rolę budowania napięcia i muzycznej refleksji. W trzecim utworze "Eleven A.M" zmienia się nieco klimat. Maszyneryjna elektronika i prowadzący riff gitarowy przywodzi na myśl Nine Inch Nails i tylko brakuje tutaj opętańczego wrzasku Trenta Reznora. Wszystko to przełamana dźwiękami mogącymi być rozedrganymi partiami sekcji dętej i niemal shizofrenicznym podejściem, gdzie ład miesza się z bałaganem, a precyzja z chaosem.


King Crimsonowe szaleństwo wraca wraz z kolejnym numerem "Eye & Ear Control", gdzie pojawia się również szczątkowe, niemal progresywne w duchu pochodowe rozwinięcie, nie brakuje tutaj zwolnień i licznych rozwinięć motywu przewodniego, ale największe wrażenie robi świetne, mroczne i bardzo selektywne brzmienie kontrabasu znakomicie uzupełniające się z resztą instrumentów. Tętniący nerwowym Frippowskim riffem gitary, "sekcją dętą" i pulsującą elektroniką szybko rozpędza się wraz z synkopową perkusją i świdrującymi przestrzeń klawiszami. Rozedrgana atmosfera utworu ponownie pełna jest tutaj asynchronicznych elementów i dysonansów, które układają się w dziwną, ale jednocześnie atrakcyjną mieszankę. Jeszcze bardziej pokręcony jest utwór "Depression" w którym do rozszalałej, pozornie chaotycznej ścieżki dźwiękowej dołączają łkania i krzyki człowieka, naszego bohatera lirycznego, będącego na skraju załamania nerwowego, które ostatecznie doprowadzi go do skutecznego targnięcia się na swoje życie. Rozpoczyna go partia złożona z elektroniki i przeciągłego gitarowego riffu, które po drugiej minucie zaczynają pulsować bardziej, a gitarowy riff robi się intensywniejszy i bardziej natarczywy. Mocna sprawa.

Przedostatni utwór, a zarazem najdłuższy na płycie, bo trwający niemal dziesięć minut, nosi tytuł "The End Of the Day". Tu również wpierw wita nas elektronika rozpostarta na szumie, szczotkowaniu, ale i na posępnych, mrocznych drganiach strun kontrabasu. Gdzieś w tle zaczyna majaczyć gitarowy riff, by powoli zacząć nabierać impetu najpierw od perkusyjnych pojedynczych uderzeń, aż do pełnego wejścia całego zespołu utrzymanym trochę w duchu retro rocka.  Warto tutaj też zwrócić uwagę na dość senną, pochodową atmosferę która zdaje się podkreślać koniec bohatera lirycznego. Zwieńczenie historii następuje jednak w pięćdziesięciosekundowym "Outro" gdzie według notatki prasowej zatoczone zostaje koło: wraz ze śmiercią gdzieś rodzi się nowy człowiek, by powtórzyć cykl od nowa.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, ale z całą pewnością intrygująca tak zawartością dźwiękową, jak i konceptem wokół którego się toczy. Jest to granie surowe, pokręcone, ale zarazem pełen smutku zdecydowanie nastawione na refleksję, wielokrotny odsłuch i wielowątkową improwizowaną narrację. Jest w niej sporo z pomysłów awangardowych, ale i czerpiących z eksperymentów łączących rock z elektroniką, ale nie przypadnie do gustu tym, którzy szukają łatwych i przebojowych melodii, rozbudowanych form czy wyrazistych rozwiązań. Tu takich nie ma, aczkolwiek trzeba przyznać, że mimo pewnej monotonności i specyficznego podejścia jest to album niezwykle wciągający i intrygujący - taki, któremu warto poświęcić czterdzieści minut, by na choć przez chwilę zastanowić się nad tym jak wygląda nasze życie.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR. Opis nowych ocen znajdziecie tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz