wtorek, 1 maja 2018

Boss Keloid - Melted On the Inch (2018)


Jak zainteresować naczelnego nieznanym mu zespołem? Dać na okładkę nowej płyty interesującą, bardzo ładną i intrygującą grafikę i napisać, że panowie grają sludge metal. Wtedy zaś okazuje się, że to drugie może być nieco mylące...

Patrząc na okładkę raczej ciężko odnieść wrażenie, że brytyjska grupa Boss Keloid gra sludge metal. Wręcz przeciwnie, okładka kojarzy się bardziej z alternatywnym rockiem, może nawet art rockiem, jakimś progresywnym graniem. To ostatnie stwierdzenie i skojarzenie okazać się może nawet najbliższe, bo panowie w bardzo interesujący kombinują w swoim graniu przesuwając granicę sludge'owego grania w zupełnie innym kierunku niż kojarzy się z tym gatunkiem. Fantastycznie też oddaje grafika na okładce to, w jaki sposób panowie tworzą swoją muzykę - jest niezwykle jak na ten gatunek złożona, kolorowa (co zdecydowanie nie jest przecież regułą w tym gatunku), rozkłada się na warstwy, nieustannie zmienia kierunek i zachwyca atmosferą. Kiedy już oczami rozbierzemy, rozłożymy i rozczłonkujemy kwiatek z okładki, należy się zabrać za muzykę, która jak wspomniałem zaskakuje i dosłownie oczarowuje. Myślisz sobie, ależ to jest przemyślany i dojrzały debiut. Wtedy zaś okazuje się, że panowie debiutantami nie są. Istnieją od ośmiu lat, a najnowszy album to ich czwarte wydawnictwo.

Czas albumu jest bardzo wyważony, bo panowie postawili na zwarte i w dodatku niecałe czterdzieści jeden minut (bez piętnastu sekund). Numerów zaś jest sześć - tak więc nie ma opcji na znużenie zbyt przesadzoną długością, czy łapania się na szukaniu innych rozrywek bo płyta nudzi, ale jesteśmy na tyle leniwi że pozwalamy się jej skończyć, a w tym czasie już robimy coś innego. To jedna z tych płyt, która onieśmiela i zniewala, którą dosłownie się pochłania. Zaczynamy od nieco ponad siedmiominutowego "Chronosiam", który wyłania się powolutku z ciszy delikatną, melodyjną gitarą, plemienną perkusją niczym z Sólstafir po czym zmieniamy klimat na monumentalne rozwinięcie z masywnym riffem, powolną i duszną perkusją oraz klimatem niczym z Mastodon, a wszystko pokryte gęstą atmosferą o niezwykłym alternatywnym posmaku. Świetny jest także wokal balansujący miedzy dość wysokim śpiewem, a szorstkim, przeżartym stonerowym trochę nadpitym wyrzucaniem poszczególnych słów czy wietrznymi wokalizami o wyraźnym plemiennym zabarwieniu. Po mocnym wejściu zaczyna się znakomity, również nieco ponad siedmiominutowy "Tarku Shavel", który zaskakuje wyjątkowo niecodziennym wejściem i spokojem bijącym z grania, które swoje źródło bierze ze sludge'owego grania, bo przywołuje w pamięci dźwięki, które wszyscy znamy (niestety nie byłem w stanie przypomnieć sobie z czym kojarzy mi się ten najłagodniejszy fragment) i bynajmniej nie mają one związku z takim graniem. To wszystko dociążone smakowitym ciężkim rozwinięciem, masywnym brzmieniem perkusji i kapitalnym brzmieniem o agresywnym riffingu, niesamowitym klawiszowym tle i niesamowitym katalogiem wokalnych umiejętności Alexa Hursta. Majstersztyk!


Trzeci numer zamykający się w czasie siedmiu minut to "Peykruve" także może nieznacznie zapachnieć Mastodonem, ale nie ma mowy o kopiowaniu bardziej znanego zespołu. Panowie bawią się tutaj klimatem, który ponownie jest podkreślony zarówno łagodnymi, bardzo alternatywnymi fragmentami, ostro podbijanymi wżerającymi się w głowę rozwinięciami i masywnym, epickim brzmieniem. Gitary soczyście się wiją między sunącą kroczącym tempem perkusją i przepięknie zazębiają ze zróżnicowanym wokalem, jak również nadającym nieco psychodelicznego zabarwienia klawiszem, który co jakiś czas potężnie wibruje w tle. Istnym szaleństwem jest następujący po nim niemal ośmiominutowy "Jromalih" zaczynający się od perkusjonalii przywodzących na myśl dziką Afrykę, a potem robi się jeszcze bardziej egzotycznie i gorąco. Wjeżdża klawisz, nieco szybsza perkusja i melodyjna gitara o bardzo ciepłej melodii, wreszcie z czystym i niespiesznym wokalem. Soczyste i masywne wejścia kapitalnie zaś rozwijają delikatne, melodyjne fragmenty mogące kojarzyć się trochę z Tool,  czy poszukiwaniami grupy Amplifier. Prawdziwa uczta dla uszu. W przedostatnim "Lokannok" panowie nie spuszczają z tonu, choć stawiają na krótszą formę, bo tym razem numer trwa niespełna pięć i pół minuty. Tu ponownie zachwycają nastrojem i podejściem do swojego grania. Pokręcony klawisz, gitary o alternatywnym zabarwieniu i wreszcie masywne rozbudowania do cięższego uderzenia podniośle podkreślanym klawiszem i gęstą atmosferą o niezwykłym jak na ten gatunek przebojowym ładunku emocjonalnym. Brzmi to trochę tak jakby Deep Purple zaczęło kombinować z muzą pokroju Mastodon i Tool. Miodzio! Nie ustępuje mu ostatni kawałek czyli prawie sześciominutowy "Griffonbrass", który od razu wytacza najostrzejsze działa - masywną perkusję, gęsty riff i podniosły klawisz, który ponownie kapitalnie uzupełnia muzykę Brytyjczyków i sprawia, że wszystko ma niezwykły, eksperymentalny i psychodeliczny, nieco awangardowy kwaśny klimat.

Ocena: Pełnia
Nie znam wcześniejszych albumów Boss Keloid więc, niestety nie potrafię stwierdzić jak bardzo zmienił się ich styl na przestrzeni siedmiu lat. Najnowszy album jednakże naprawdę potrafi zachwycić pomysłowością, brzmieniem pełnym smacznych kombinacji i nietuzinkowego podejścia. To płyta ekscytująca i pochłaniająca rzeczywistość, "nadtapiająca ją po wierzchu" i przenosząca świadomość w nowe terytoria o soczystych wibracjach, a jednocześnie cechująca się dramatyzmem i wyczuwalna dobrą energią. Nie przeszkadzają tutaj pewne powtórzenia czy wyraźne ukłony w stronę grania do których panowie nawiązują, bo całość jest zbudowana w przemyślany i bardzo subtelny sposób. Jeśli tak jak ja lubicie być zaskakiwani, a potem mielić jedną płytę na powtórzeniu, na pełnym regulatorze i za każdym razem mieć banana na twarzy to przygoda jaką oferuje Boss Keloid będzie właściwym krokiem. Jestem też pewien, że tej płyty nie zabraknie w moich tegorocznych podsumowaniach i jeszcze nie raz do niej wrócę. Znakomita i absolutnie godna polecenia robota.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz