czwartek, 3 maja 2018

LLNN - Deads (2018)


Nasz były redaktor Karol Pięknik przy okazji debiutanckiego "Loss", który miał swoją premierę dwa lata temu pisał o zmarnowanym potencjale, choć osobiście muszę stwierdzić, iż uważam, że jest to udany album, niedoskonały ale udany. Druga, zeszłoroczna odsłona dźwięków od duńskiej formacji, czyli split z grupą Vovoka przedstawiała nie tylko znaczący rozwój, ale także udowadniała, że kolaboracje w ramach splitu mogą być spójne i bardzo atrakcyjne. Nie minął nawet rok, a LLNN wydała swój drugi pełnometrażowy album studyjny. Jakie zmiany zaszły w muzyce zespołu i co mają one wspólnego z "Blade Runnerem" oraz "Dunkierką"?

Elektroniczne eksperymenty Vangelisa, Hansa Zimmera czy charakterystyczna muzyka Johna Carpentera raczej nie kojarzy się z ciężkim graniem, a już zwłaszcza ze sludge metalem. Nie kojarzą się też z nim, chyba że wyłącznie duszną atmosferą i rozwiązaniami dźwiękowymi (zgrzytami i posuwistymi, mięsistymi partiami instrumentalnymi, mrocznym brzmieniem) z grami w rodzaju "Silent Hill". Apokaliptyczny monolit, który panowie zaprezentowali już na "Loss", a następnie fenomenalnie rozwinęli na wspólnym splicie z Vovoką postanowili jeszcze bardziej przebudować swojej muzyki i dokonali niemal niemożliwego dokonując fuzji gitar z elektroniką i potężnymi klawiszami rodem z wymienionych wyżej inspiracji. Niechaj nikogo to jednak nie zmyli, panowie nie zmienili stylu, a jeszcze bardziej spotęgowali to, co można było znaleźć na poprzednich płytach. Są też to rozwiązania niecodzienne i niespotykane na szeroką skalę w muzyce nie tylko rozrywkowej, ale i ekstremalnej, a do tego w dużo przystępniejszej formie niż na przykład w Sunn O))).

Niektóre dźwięki syntezatorów to nagrania codziennych dźwięków jakie nas otaczają, przekształconych w nową niespotykaną jakość jak na przykład gotującej się wody. - opowiada perkusista grupy Rasmus G. Sejersen. - Chcieliśmy, aby te przestrzenie były trwałym i dynamicznym układem dźwięków, które wpływają na rdzeń i duszę całej muzyki na albumie, razem ze wszystkimi riffami, wokalami i rytmiką. - dodaje. Brzmieniem uzyskanym przez formację zainteresował się duński kompozytor filmowy oraz producent Peter Albrechtsen, który był odpowiedzialny między innymi za produkcję i brzmienie muzyki do filmu "Antychryst" Larsa Von Triera, "Dziewczyny z tatuażem" Davida Finchera, czy zeszłorocznej "Dunkierki" Christophera Nolana. O swoich wrażeniach związanych z "Deads" LLNN opowiada zaś następująco: Jako projektant dźwięków do filmów uwielbiam, gdy muzyka jest soniczną przygodą. Mam obsesję na punkcie eksploracji dźwięków, tego co mogą one robić z naszym ciałem, naszym umysłem i wyobraźnią. Nowy album LLNN to jedna z najbardziej przytłaczających, intensywnych rzeczy jakie słyszałem od dłuższego czasu, a sposób w jaki mieszają abstrakcyjne dźwięki otoczenia, wstrząsające rytmy i ekstremalne szumy jest zarówno hipnotyczny, jak i potężny. Sens tych detali dźwiękowych jest oszałamiający i z każdym odsłuchem odkrywam w nich nowe elementy, echa, tekstury, a umysł uwalnia coraz to nowe wizualne skojarzenia i konotacje. Czasami wręcz się może wydać, że ścieżki dźwiękowe do "Czasu Apokalipsy" i "Głowy do wycierania" zostały ze sobą stopione i okrutnie przepuszczone przez wzmacniacz gitarowy - to utwory, które zawierają w sobie zarówno nadchodzącą zagładę, jak i niezwykłe połączenie surowej energii z chropowatym pięknem.* 

Na przestrzeni zaledwie trzydziestu siedmiu minut panowie zawarli osiem niekoniecznie długich kompozycji, które rzeczywiście zawierają w sobie mnóstwo intrygujących rozwiązań i licznych zmian dźwiękowych, tropów i skojarzeń. Zanim jednak jeszcze do nich przejdziemy - jak zwykle - wykonamy szybki rzut oka na okładkę płyty. Minimalizm i prostota w połączeniu z soczystym, surowym i pełnym nietuzinkowego podejścia do sfery dźwięków brzmieniem wypracowanym przez LLNN zachwyca i jednocześnie wprowadza w konsternację. Zdjęcie księżycowego krateru, albo zbliżenia na ogromną asteroidę, złote obramowanie i nazwa grupy znajdująca się na samej górze, wszystko w idealnej symetrii. Jednocześnie ów krater zdaje się przypominać jakieś wielkie oko pradawnego stwora łypiącego na swoją przyszłą ofiarę, co z kolei w kapitalny sposób odnosi się do loga wytwórni i licznych rybich konotacji tejże, a mianowicie z Pelagic Records. Z drugiej strony zdaje się ona odnosić do przepięknej grafiki znajdującej się na splicie z Vovoką, czyli "Marks/Traces", zupełnie jakby najnowszy "Deads" miał być kontynuacją tego, co znalazło się tamtej wspólnej płycie. O ile tam, Vovoka kontynuowała to, co zaprezentowało LLNN, o tyle teraz wręcz można odnieść wrażenie, że LLNN zaczyna dokładnie tam, gdzie skończyła Vovoka i to nie tylko pod względem graficznym, ale także właśnie dźwiękowym. Oczywiście, robiąc to i rozwijając wątki i stylistykę na swój sposób. Sprawdźmy zatem, co znalazło się na "Deads" i ugruntujmy w tej dźwiękowej przestrzeni filmowe skojarzenia.


Zaczynamy od niespełna trzyminutowego "Despots", który wita nas Zimmerowskim szumem, który po chwili płynnie przechodzi w mocne uderzenie gitar i perkusji o soczystym, głębokim brzmieniu i gęstej wręcz nieprzyjemnej atmosferze. Po nim wskakuje "Parallels" zamykający się w czasie około sześciu minut. Świetne, rozkręcające się wejście gdzie na pierwszy plan wysuwa się wyrazista perkusja, a w tle pobrzmiewają ciężkie gitary, by następnie przejść do plemiennego rytmu i odrobiny elektroniki w tle, następnie bezkompromisowo i brutalnie przerwanej dysonansowym ostrym wjazdem gitar i płynnym przejściem do gęstego, doomowego ataku w którym elektronika pobrzmiewająca w tle przywodzi na myśl jęki maszynerii albo wielkich kosmicznych potworów. Być może całość nie wyróżnia się na tle podobnego grania, ale hardcore'owe podejście zdecydowanie robi tutaj robotę. Znacznie ciekawszy, o wyrazistym filmowym klimacie i przestrzeni jest numer "Armada" czyli trwający niemal osiem minut kawałek o potężnym, sunącym brzmieniu w którym niepokojące elektroniczne tło świetnie łączy się z soczystą, powolną perkusją i ostrym riffem niepozbawionym melodycznych rozwinięć i genialnego budowania atmosfery. Gdyby tylko pozbawić numer growlowanego wokalu idealnie nadawałby się do "Interstellara" albo któregoś "Blade Runnera", może nawet do któregoś z Batmanów Nolana. Niespełna dwu i pół minutowy "Civilizations" to także bardzo filmowy, instrumentalny przerywnik inspirowany Zimmerem i Two Steps From Hell osadzony na elektronice, perkusji i uderzeniach przypominających maszyny będącym przerywnikiem i trailerowym wprowadzaczem do kolejnej bardzo dobrej i klimatycznej kompozycji "Appaeser" gdzie gitarowe riffy i powolna perkusja majestatycznie suną na tle elektroniki niczym wyrwanej z pierwszego "Blade Runnera", albo "Obcego", by następnie surowo i potężnie przyspieszyć i na finał pobawić się trochę atmosferą i brzmieniem.

Po nim czas na czterominutowy "Deplete", który wjeżdża od razu szybką perkusją i ciężkimi gitarami pełnych ścianowego szumu i dysonansów, agresji i opętańczego tempa. Znakomitą robotę robi tutaj soczyste i sterylne brzmienie, które zbiera ten pozorny chaos do kupy i znakomicie rozwija atmosferę, gdy panowie pozwalają sobie na instrumentalny pasaż. Zgrabnie łączą się tutaj gęste sludge'owe zagrywki, surowe i szybkie hardcore'owe jazdy i post-metalowe przestrzenie w których Duńczycy czują się chyba najpewniej, zwłaszcza gdy dodają do nich klimatyczną industrialną elektroniką. Ta ponownie wraca na pierwszy plan w świetnym "Structures", czyli kolejnym niespełna trzyminutowym instrumentalnym przerywniku znów jakby wyrwanym z "Obcego" albo prosto z "Silent Hill". Mroczna atmosfera narasta wraz z drone'owym, wolnym riffem gitary, szumem elektroniki, niepojącymi tonami klawiszy i uderzeniami o jakieś metalowe poręcze zupełnie jakbyśmy uciekali korytarzami statku, a za nami z brzękiem skradał się Xenomorph albo Piramidogłowy. Na sam koniec płynne przejście w ponury, powolny z początku utwór tytułowy gdzie konsekwentnie buduje się tempo do znakomitego, melodyjnego rozwinięcia, które następnie wraca do spokojniejszego grania, by następnie znów eksplodować soczystym mocniejszym uderzeniem, a później znów ciekawie pobawić się perkusją i elektroniką, by znów bezkompromisowo i brutalnie przywalić gitarami i rozpędzonymi bębnami.

Ocena: Pierwsza Kwadra
LLNN ma na siebie bardzo ciekawy pomysł i nie brakuje na tej płycie naprawdę genialnych, soczystych melodii, gęstych filmowych pejzaży i majestatycznych rozbudowań. To płyta, której słucha się niezwykle przyjemnie, choć nie jest to muzyka należąca do najłatwiejszych. "Deads" w przeciwieństwie do udanego "Loss" i wyjątkowego splitu z Vovoką mimo wszystko trochę rozczarowuje - sam album jest bardzo krótki, co z jednej strony jest sporym plusem bo dzięki temu nie ma się przytłoczenia nadmiarem dźwięków, z drugiej jednak strony filmowe szumy często nie znajdują swojego miejsca i odpowiedniego wybrzmienia, a kolejne gęste i soczyste wjazdy gitar wydają się trochę chaotyczne i doklejone nieco na siłę. Całość wydaje się bowiem nieco chaotyczna i porwana jakby panowie pisali ten album trochę na przysłowiowego wariata. Przypuszczam, że gdyby między kolejnymi wydawnictwami zrobili sobie dłuższą przerwę i posiedzieli nad swoim materiałem i poszczególnymi pomysłami, a może nawet namówili samego Zimmera do napisania kilku partii powstałoby arcydzieło gatunku o przełomowym znaczeniu. Do tego jednak jeszcze daleka droga, choć wyraźnie panowie próbują wymyślić coś czego jeszcze w sludge'u nie było i są to poszukiwania bardzo dobre, intrygujące i magnetyczne. Obawiam się, że na coś naprawdę wielkiego od LLNN przyjdzie nam jeszcze poczekać, o ile nagle formacja nie zamilknie na wieki, a tego im nie życzę.



* Wypowiedzi w tłumaczeniu własnym na podstawie artykułu zamieszczonego na portalu Idioteq (tutaj)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz